Paryska 232A | Skarżysko-Kamienna +48 663 01 55 99 kontakt@skarzysko24.pl
- Reklama -
Image

Z ziemi włoskiej (cz. 1)

Po układzie Sikorskiego ze Stalinem zwolniono nas z obozu pod Irkuckiem. Był (bodaj) koniec września 1941 roku; szło na jesień i tajga zaczynała już mienić się kolorami, stała cała w purpurze i złocie. Czterdzieści kilometrów maszerowaliśmy pieszo do najbliższej stacji, skąd towarowymi wagonami powieziono nas na zachód. W Tockoje nad Samarą i w Tatiszczewie nad Wołgą, w orenburskich stepach, powstawała na nowo Armia Polska. Tam prowadziły teraz drogi wszystkich polskich rozbitków, więźniów i uchodźców.

Sporo czasu minęło, zanim znad Bajkału doturlaliśmy się do Tockoje, małego miasteczka w stepach pod Czkałowem. (Stepy nazywano po staremu orenburskimi, sam Orenburg jednak - w tym czasie - Czkałowem. Czkałow to był ich sławny lotnik.) Jechało się długo, bo parowozy opalane były drzewem; jak zabrakło opału to pociąg stawał w lesie - trzeba było wysiąść, narąbać drzewa, załadować, i dopiero wtedy: do paleniska, i dalej.

Przyjechaliśmy jedni z ostatnich. Włączono nas do 6 Dywizji, do 17 pułku piechoty. W obozie było kilkanaście tysięcy żołnierzy i ludności cywilnej: kobiet, dzieci - całych rodzin. Wszystko to trzeba było z naszych chudych żołnierskich porcji wyżywić.

W Tockoje formowała się 6 Dywizja Piechoty, w Tatiszczewie (koło Saratowa) - piąta. W Buzułuku mieściło się dowództwo. Inne oddziały armijne - w Kołtubance koło Buzułuku i w Uralsku. W lutym 1942 roku, w wyniku jakichś dogaworów, przerzucono nas pociągami na południe do Uzbekistanu. Dowództwo i sztab armii ulokowano w Jangi-Jul koło Taszkientu, naszą dywizję - w Szachrysiabz (70 kilometrów na południe od Samarkandy), a piątą - w Dżałał-Abadzie, gdzieś już prawie pod chińską granicą. W odległych miejscowościach w Kirgizji, Kazachstanie i Uzbekistanie formowały się zawiązki 7, 8, 9 i 10 dywizji piechoty, artylerii, grupy pancernej, ośrodka zapasowego armii oraz służb i oddziałów tyłowych. W lutym 1942 roku stany liczebne wszystkich tych jednostek przekraczały 73 tysiące żołnierzy. Niestety - warunki klimatyczne oraz epidemie tyfusu, żółtaczki, dyzenterii i malarii przetrzebiły nas; w ciągu siedmiu miesięcy przez szpitale przewinęło się 47 tysięcy żołnierzy. 7 tysięcy zmarło na tyfus plamisty.

I stamtąd już w sierpniu nastąpiła ewakuacja do Persji. Kilka dni - zlani potem, w duchocie, porozbierani jak do rosołu - kolebaliśmy się przez pustynię w zatłoczonych wagonach. Bił żar jak z chlebowego pieca. Wiatr zamiast ochłody niósł tumany kurzu i piachu, strzelającego w zębach i gryzącego w oczy. Oddychało się dopiero, kiedy noc przykrywała rozprażone wydmy czarną tiubitiejką.

W Tockoje nad Samarą i w Tatiszczewie nad Wołgą, w orenburskich stepach, powstawała na nowo Armia Polska. Tam prowadziły teraz drogi wszystkich polskich rozbitków, więźniów i uchodźców.

 Przez Bucharę, Aszhabad, popielatą pustynią Kara-Kum dojechaliśmy do Krasnowodska nad Morzem Kaspijskim. Załadowali nas na okręt, tankowiec, z pięć tysięcy luda - żołnierzy i cywilów. Dużo było wycieńczonych, chorych. Kto umarł, tego wrzucali do wody (takie podobno jest na morzu prawo). Umarła żona kapitana: chcieliśmy tę nieboszczkę dowieźć do portu, w ziemi pochować. - Nie wolno ! - Jest na okręcie zsyp na śmiecie, jak szufla; podnieśli ją do góry na tę szuflę, i - fiuuu ! - poszła do wody. Jak ją wrzucili, to ten mąż, kapitan - zemdlał. No, ale tam... doktorzy byli, odratowali go. Cóż robić... 

Dopłynęliśmy w końcu do Persji. Okręt stanął na redzie, daleko od brzegu; wszyscy wylegli na pokład, każdy się cieszył. Już widać było miasto, Pahlawi; w dzień białe, jak wapienniaki, wieczorem osypane iskrami świateł. Brzegiem świętojańskie robaczki taksówek przesuwały się jak paciorki. Można było godzinami stać tak i patrzeć, jak na głownie w kominie. Nie sprzykrzyło się.

Następnego dnia - niebo czarne, zabałwanione, tylko patrzeć burzy. Ale Persowie nie zważają; wypłynęły z portu holowniki, ciągną okręt, wiatr, że o mało im tam tych chorągiewek nie pourywa. Podpłynęli, zakotwiczyli - położyli pomost ze swego okrętu na ruski; zaczęło wojsko przechodzić. Jak podpadła burza, jak targnęła - tak ten pomost, te łańcuchy... popękało wszystko. Furgnęło do morza. Wpadło też ze dwudziestu naszych żołnierzy, co nie zdążyli uciec z pomostu. Na szczęście na dole były motorówki, byli nurkowie perscy; wyratowali wszystkich. Ale okręty musiały się rozłączyć; nasz cofnął się na większe morze, a ten perski odciągnęli do portu.

Staliśmy tam dwie doby. Burza ucichła. Persowie dowozili nam motorówkami żywność: paczkę sucharów i puszkę wołowiny na dwóch. Sami wnosili to na pokład, po sznurowych drabinkach.

Po dwóch dniach widzimy wreszcie: płynie holownik, duży. Gwizdem dał sygnał, że jedzie po nas. To już taka była radość, że świat nie widział. Schodziliśmy po drabinkach; na dole rozpięli siatkę, żeby do wody kto nie wpadł. No i - dotąd wozili, aż przewieźli wszystkich.

Zatrzymali nas na placu, mówią: będzie defilada. Jaka defilada ? Przecież to wszystko ledwie żywe, chore; ten boso, ten w skarpetach, tamten obuty tylko w jakieś trepy podarte. No, ale zrobili czwórki z nas, kalików, tych obdartych wpakowali do środka, a tych możliwych, obutych, w drelichach - dali od frontu i defilada. Będzie odbierał generał Anders i sztab, angielski i perski; będą nas przyjmować. Idzie to dziadostwo wieczne, pół boso, obdarci, ale... jak orkiestra zagrała, jak rypnęła marsza - to jakby nam kto w żyły ognia nalał. Tak my szli, że ci Persowie i cała ta nasza szarża - to płakali usilnemu Bogu. Tak się ta defilada udała...

Stamtąd - do rejonu. „Strzyżenie, golenie, lewatywa, ząb" ( jak to stało przed wojną na szyldzie u żydowskiego cyrulika w Ostrowcu). No, tu lewatywy ani rwania zębów nie było, tylko strzyżenie, kąpiel i zmiana bielizny. Wszystko dostaliśmy nowe. I wtedy już do namiotów, do rejonu „A", gdzie gromadzili żołnierzy zdrowych, zdatnych do służby.

Pola namiotowe ciągnęły się nad morzem szerokim pasem, kilometrami. Dokąd oko sięgnęło - namioty i namioty, kilkoma szeregami; nieobliczone. Podobne były do parasoli; jeden taki parasol na dwóch żołnierzy, pod każdym mata z morskiej trawy. Ścieżki na piasku wygrabione, czyściutko jak w pokoju. Tam nie było tego, żeby jaki śmieć się poniewierał na polu; na śmiecie, na odpady były beczki i tylko tam można było je wrzucać, nigdzie indziej.

W namiotach było też pełno i naszych cywilów - matek, starców, dzieci. Samochody kursowały tam i z powrotem, nie nastarczały odwozić chorych do szpitala. Bo chociaż zapowiadano, żeby jeść  ostrożnie, pomalutku przyzwyczajać żołądek, to jak się kto dorwał do jedzenia, to najadł, i od razu boleści, o już grzebie na siebie dziurę w piachu, własnymi rękami.

Tatiszczewo, grudzień 1941r. Gen. Władysław Sikorski z gen. Władysławem Andersem w odwiedzinach u żołnierzy 5 Dywizji Piechoty.

Nie każdy potrafił zachować rozsądek i umiar.

Ja, jakżem pierwszy chleb zobaczył w wystawowym oknie w Pahlawi, tom się nie mógł napatrzeć. Bochny jak nasze podpłomyki, tylko - wielkie jak przetaki. Ale cóż; żołdu jeszcze nie wypłacili, nie ma pieniędzy. Co robić ? Dowiedziałem się, że jest tu mój kolega z Łagowskiej Woli, Antek Kotwa, mojego brata szwagier (służył w szwadronie przybocznym Andersa; to byli ludzie dobierani, chłop w chłopa). Pokazano mi, gdzie są ich namioty - pierwszy rzut od morza. Lecę tam; i takie szczęście miałem, że trafiłem od razu na namiot, w którym mieszkał.

Stoi żołnierz na warcie, pytam:

 - Czy to jest ten rzut namiotów przybocznego szwadronu generała Andersa ?

 - Tak, a o co chodzi ?

 - Nie wiecie, gdzie tu mieszka Antek Kotwa ?

 - A co, to wasz znajomy ?

 - Tak - mówię - to jest mój szwagier.

 - Ano, jak tak, to jest; o, w morzu się kąpie. Siadaj (mówi) kolego na tym żaglu, zaraz go zawołam. (I krzyczy) Antek! Antek! Szwagier przyjechał, szuka cię !

A Kotwa - bach, bach, bach - przez to morze, chłopisko było wielkie, przypłynął. Ucałowaliśmy się, zaraz mi daje jeść.

 - Antoś, dziękuję, nie będę jadł, bom bardzo słaby.

 - No to weź sobie do namiotu. Masz pieniądze ?

 - Nie mam, i nawet nie wiem, jak wyglądają.

Wyjął papierek, dał mi:

 - To jest ich pieniądz, tuman. Tylko bądź ostrożny, żeby cię te cywile tu nie oszukali. Za jednego tumana możesz żyć bogato miesiąc.

Wziąłem, wracam pod swój parasol i mówię do kolegi:

 - Mam pieniądze, idę po chleb.

Zachodzę do kantyny, szukam... nie ma tumana. Zgubiłem go gdzieś. Oj... takżem się zmartwił. Wracam do Kotwy. Pyta, co sobie kupiłem.

 - A nic - mówię. Zgubiłem. Jeden tuman był ten, co mi dałeś, a drugi  to ja.

Roześmiał się:

 - Nie martw się, nie desperuj, ja mam pieniądze.

Wyjął drugiego tumana, dał mi i powiedział co mogę za to kupić. Wróciłem.

 - No - mówię do kolegi - teraz to ja go już z ręki nie puszczę, tylko idę do NAAFI, tam widziałem chleb, nakupię chleba.

 Zachodzę.

Good morning! (Dzień dobry ! tyle po angielsku umiałem.) Good Morcing ! - odpowiada sklepowa; uśmiechnęła się i pyta, co chcę (tak się domyśliłem). Mówię, że „panny" - chleb. Wzięła bochenek z półki, patrzy na mnie i śmieje się. Z czego się śmieje ? Czy ze mnie dziada, żem taki lichy ? Nie wiem, jak się zapytać, ile ten chleb kosztuje; wziąłem tumana, położyłem na ladzie. Schowała, wydała mi resztę; tyle tych łupaków dała, żem całą kieszeń wojskową załadował i jeszcze pół drugiej. Laboga - myślę - co tych pieniędzy...

Przyniosłem chleb do namiotu i częstuję kolegę.

 - Bierz nóż i krój, tylko pomału jedz, niedużo, bo będą boleści.

Kryguje się.

 - No, ale jak mogę jeść, jak nie mam ani grosza ? A kiedy oddam ?

 - Kolego, ty się nie martw, że nie masz. Ja też nie miałem, a mam...

Każę mu się częstować, i mówię:

 - Wiesz co ? Tyle tu tego wojska, tego cywila, tych dzieci, że pewnie chleba na długo nie starczy. Dziś wystawili na pokaz, że tyle jest - a jutro zabraknie. Pójdę jeszcze dokupię.

Poszedłem, ale nie wiem jak tu powiedzieć „pół bułki". Mówię, że chleb, ale nie „łan" (one), tylko pół - pokazałem na migi, na palcach. Good, good ! Przekroiła, dała połówkę. Przyniosłem. No, teraz to już mamy co jeść ! To już po bidzie.

Jest gwizdek, i zapowiedź:

 - W rejonie zbiórka !

Z każdego namiotu jeden żołnierz, każdemu dali worek (włochaty, 75-kilowy) i mamy iść z Anglikiem do magazynu pobrać fasunek dla wojska. Pod magazynem Anglik ustawił nas w szeregu, każe wchodzić kolejno. Wchodzę. Niesie osiem bułek chleba (takich wąskich, z foremki - chleb biały jak wata), każe otworzyć worek, i buch ten chleb do środka. Niesie naręcze puszek: fasolka, kiełbaska, kaszanka, i cuda na świecie: groszek, szczypiorek, rozmaite witaminy. Buch do tego wora. I znowu. Już tyle tego, że trudno za czuprynę ścisnąć. Kto to uniesie ? Nie ma głowy, żeby unieść; człowiek chory, słaby. Mówię:

 - Teraz niech jeden drugiemu zapodaje, ja zapodam ostatniemu, i wracamy.

Przynieśliśmy te worki, złożyli w jedno miejsce i czekamy, co dalej. Pewnie wezmą gdzie na magazyn i będą wydzielać. Aż tu przychodzi kapitan:

 - Żołnierze! Ten prowiant któryście dostali, to jest wasza porcja na dwóch ludzi. Skonsumujecie, pobierzecie kolejną.

Uciecha. Tylko - kiedy my to zjemy ? Tu jeść dużo nie można, zapowiadają, żeby ostrożnie, aż się żołądek rozkurczy. Ale spróbować trzeba. Otworzyłem nożem jedną puszkę: groszek. Tego jadł nie będę, bo to kwaskowate; dałem koledze. Otwieram drugą: kiełbaska, trzecią: kaszanka. Podziubało się wszystkiego po trochu. Jeszcze my nie zjedli, wchodzi służbowy, krzyczy:

 - Menażki ! Zbiórka po obiad !

Zachodzimy. Baranina, gulasz. I kasza gryczana. Pojadłoby się, ale strach, żeby nie dostać boleści. Ile kto mógł, to skubnął - a na resztę były beczki, pobielone w środku. Na drugi dzień rano patrzę, a z tych beczek sterczą chleby, jak by tam chłop stał. Mówię:

 - Patrz, kolego, po co ja te pieniądze wczoraj wydałem, kiedy tu można iść i z tej beczki chleb brać i jeść - świeży, czysty...

A tu podjeżdżają samochody, śmieciarki, ładują z tych beczek i cofają tyłem do morza. I... do wody wszystko. Dla ryb.

A ja, to myśli pan, że co ? Nie wyniosłem tej swojej półtorej bułki, nie zaniosłem do beczki ? (No - nie półtorej, bo trochę my zjedli.) Wyniosłem... Bo nie mogli my przejeść tego co nam dawali.

Kiedyś, jak my głód mieli - klęknąłem na polu i prosiłem Boga, żebym się chociaż raz w życiu najadł chleba tyle, żebym miał dosyć, choćbym nawet zaraz umarł. A teraz to żem Boga przepraszał, że nie wiedziałem co mówię z tej głupoty, bo jak by mi przyszło dzisiaj umrzeć, to by mi było strasznie żal, i szkoda.

Po dwóch tygodniach plażowania w Pahlawi załadowano nas na ciężarówki; powiedziano, że jedziemy do Iraku. Trasa wiodła przez miasta: Kazwin, Razan, Hamadan, Kermanszah; przez spiętrzone łańcuchy górskie, bezludne i nagie, o kolorze zwietrzałej gliny. Trzy dni trwała ta nasza jazda nad przepaściami. Przewozili nas kierowcy Persowie, bo chociaż mieliśmy własnych, dobrych, to jednak takich dróg nie byli zwyczajni. Nie wiadomo, czyby ich nerwy wytrzymały.

To były góry okropne: z jednej strony pionowa skała, z drugiej kilometrowa przepaść. Drogi kręte, wąskie, powybijane. Nie raz, nie dwa i nie sto opony szły samym brzegiem drożyny, po rancie, a kamienie osypywały w dół na wozy gramolące się zakosami ku górze. Mało który z nas siedział i patrzył; większość leżała plackiem, brzuchem na podłodze, albo zamykała oczy, żeby nie widzieć przepaści. Chryste Panie ! To po to człowiek tyle przeszedł, tyle przecierpiał, żeby teraz miał stoczyć się z góry na łeb, roztrzaskać razem z wozem i leżeć na dnie wąwozu, aż woda rozmyje, słońce wypali? Nie... Jak już ginąć - to w boju.

No, ale w końcu wykałapućkaliśmy się z tych gór, zjechali serpentynami w dolinę. Zaczynał się Irak. Sznur żelaznych beczek po nafcie wyznaczał granicę. Pustynią dojechaliśmy już jak po stole do obozu w Khanakin. I znowu: rozbijanie namiotów, budowa baraków, organizowanie wojska, szkolenie.

Obie piechocińskie dywizje, które wyszły z Rosji (piąta i szósta) przekształcone zostały w 5 Wileńską Brygadę Piechoty i 6 Lwowską Brygadę Strzelców; razem tworzyły 5 Kresową Dywizję Piechoty i wchodziły w skład Armii Polskiej na Wschodzie. 17 pułk piechoty, w którym służyłem w Tockoje, przemianowano na 17 Lwowski Baon Strzelców. Pozostałem w tym baonie, w 3 kompanii.

Dostaliśmy wszyscy nowe angielskie mundury i berety zamiast furażerek. W skwarze pustyni, w upale przekraczającym 50 stopi w cieniu „robiono" z nas wojsko. Z ulgą powitaliśmy zimę.

Dni i tygodnie upływały jak różaniec, podobne jeden do drugiego jak ziarnko do ziarnka. Nic się nie działo, aż tu nagle w pierwszych dniach lipca (43 roku) ogłuszyła nas wiadomość o śmierci generała Sikorskiego. Ślepy przypadek - czy sabotaż ? Chodziliśmy jak odrętwiali. Z tego odrętwienia wyrwał nas dopiero rozkaz wyjazdu do Palestyny. Pod koniec lipca.

Gdzie by mi tam kiedyś w Piotrowie przez myśl przeszło, że będę pielgrzymował po Ziemi Świętej... Rzeka Jordan, Nazaret, Jerozolima, Synaj, Jerycho... Te słowa znało się tylko z Pisma Świętego, z nauki religii. A teraz staliśmy nad Jeziorem Tyberiadzkim, rozglądaliśmy się ciekawie. W głowie wprost nie mogło się pomieścić, że bez mała dwa tysiące lat temu chodził tymi drożynami Pan Jezus, rodziła się Historia.

Nieprzewidziane losy ludzkie... Niezbadane.

Tyle chociaż człowiek miał z tej wojny, że kawał świata zwiedził. Przeróżne kraje.

Z Palestyny przewieźli nas do Libanu: w Libanie - na okręty, i do Egiptu. Z Egiptu do Włoch. Tam już alianci wylądowali i nie mogli sobie dać rady. Jechaliśmy na pomoc: 2 Korpus Polski, 50 tysięcy żołnierza.

Po długim i męczącym rejsie polscy żołnierze wysiadają na brzeg w irańskim porcie Pahlawi.

Wylądowaliśmy w Tarencie i zaraz rzucili nas na front, nad rzekę Sangro. Tam, w walkach pozycyjnych, biliśmy się do końca kwietnia czterdziestego czwartego roku. Po czterech latach od Września sczepiliśmy się znowu z Niemcami. Mieli teraz przed nami cholernego pietra.

Nad Sangro było ciężko, ale najcięższe dopiero nas czekało...

Pod koniec kwietnia zostaliśmy przerzuceni na front pod Monte Cassino. Była to najważniejsza część niemieckich umocnień, broniących przejścia z południowych Włoch na północ. Ufortyfikowani, zabunkrzeni w górach Niemcy trzymali pod ogniem całą dolinę rzeki Liri i Via Casilina, drogę do Rzymu, nie przepuszczając nią żywej duszy.

Przez cztery miesiące, w trzech wielkich bitwach, dywizje amerykańskie, angielskie, hinduskie i nowozelandzkie atakowały Niemców. Bezskutecznie. Nie mogły ich wyprzeć, zniszczyć, pobić. Ofensywa utknęła w miejscu, jak wóz z połamaną osią w środku bajora. No więc - jak zwykle:

Gdzie Anglik nie może, tam Polaka pośle.

Rzucili nas w ten ogień...

Otrzymaliśmy rozkaz zdobycia Monte Cassino.

Cdn...

Mieczysław Młudzik „Wojenne losy" (fragmenty) LSW Warszawa 1988

Zdjęcia - reprodukcje z prywatnych zbiorów autora

Mariusz Gruszczyński

pierwsin.png

 

Mariusz Busiek's Avatar

Mariusz Busiek

- Reklama -
Najnowsze artykuły
Zaproszenia
- Reklama -
Dobre Fotki Mariusz Busiek
Ostatnio komentowane
Ostatnio popularne
Na naszym Facebooku
Redakcja
ul. Paryska 232A/3
26-110 Skarżysko-Kamienna
+48 663 01 55 99
+48 508 12 72 16
kontakt@skarzysko24.pl
Nota prawna

Wydawca portalu skarzysko24.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy i postów zamieszczanych przez użytkowników portalu. Osoby zamieszczające wypowiedzi naruszające prawo lub prawem chronione dobra osób trzecich mogą ponieść z tego tytułu odpowiedzialność karną lub cywilną.

Logowanie